pień jej się zdawał być spichlerzem,
dźwięczał opodal śmiech radosny,
po krzakach malin, pośród jeżyn.
Stamtąd wzleciały czarne kruki
i wtedy umilkł, wtedy ucichł.
Wyszedłem dróżką na polanę
godną jakoby amfiteatr
a tam kawaler bawił damę,
a może tylko ją rozbierał.
Pod barwną suknią palce nurzał,
raz jedną chwilę a raz dłużej.
Na pergaminie ktoś wiersz pisał
o dąb oparty był plecami,
westchnienia swego nie usłyszał
ale przy sercu drżał aksamit.
Przede mną piękny walc rozbrzmiewał
same się kołysały drzewa.
Biegłem co tylko sił starczało
dokąd odgadnąć nie umiałem
wciąż o wachlarze potykając
tak jakby wczoraj zapomniane.
Aż przystanąłem w strugach deszczu
i tylko wiatr coś nucił jeszcze.