choć ziemia się zdawała świętą,
w dziecięcych dłoniach tkwił różaniec
i każda chwila niepojęta.
Usta stęsknione do modlitwy
wypowiadały czas beztroski
i nawet wtedy kiedy milkły
w sakralnej ciszy trwały oczy.
Upadek drogą był, był darem,
proroctwem, bólem, ukojeniem,
aktem miłości i oddaniem,
i tajemnicą i marzeniem.
Kamienie nigdy nadto twarde,
wspomnieniem jeszcze grzały w nogi,
tamci śmiech niosą i pogardę,
wyjdą zdumieni, bogobojni.
Pokarmem Hostia już się stała,
prócz niej nic więcej tylko ona,
ta chwila święta, ta czekana,
cotygodniowa upragniona.
Bestia jak zwykle obok tkwiła,
targać i rzucać znów gotowa,
opętać jej nie potrafiła,
plugawe coraz cedząc słowa.
... A ściany były coraz miększe,
twarda podłoga to aksamit
i światło było najmilejsze
i takie cudne wokół granie.