podążam mrokiem własnym wzdłuż cichego strumyka.
Skwar leje się po skórze nie wiedząc dobrze o tym,
że listków szum na górze łagodzi ciepła dotyk.
Snuję się beznamiętnie złamany światem gorzkim.
Strumyk omywa skrzętnie próbując zmniejszyć troski.
Zbliża – po trawie świeżej, co zieleń napomina -
zaraz – oczom nie wierzę – jakaś ze snów dziewczyna.
Dumnie krok wyrównałem, smutek zdjąłem z twarzy,
mijając dech wstrzymałem, czekam co się wydarzy.
Za nią – tak się zdawało – leci kwiecia welonik.
Łąką słodko pachniało, łąką – dokoła skroni.
Wdechu omdleniu słany – śnić rozpocząłem jawie.
Cudem woni pijany, poddałem się zabawie.