unosi, pachnieje, powietrze ugina,
rosy dotykiem i liści drzew sina -
zjawa - co dymem z ogniska jest czasem.
Oblizuje pnie z coraz strony innej,
mało bacząc dnu leśnego przestworu,
zatraceniu legła wbrew chichotu z dołu,
dusząc dlań, mącąc oczy im bezsilne.
Radują się w dole, mimo góry - stale,
tym, co czyni tamta - wcale przejmują.
Dzban z kielichem, bęc - dudni zatwardziale,
objęli się czule wespół gwarując.
Znad ognia języków uleciały skry,
zapomną się, mogą - dotyk im tak miły.
Każdym poruszeniem zjawę osłabiły,
z uciętym ogonem wtopiły we mgły.
Dobita uleci do rana wygaśnie.
Uśnięci wśród liści zapadną opaśnie.
Bez siebie nie mogąc, nie mogąc tak być.
Dla siebie nie pragnąć, inaczej tak żyć.