Oddech Andira rozchodził się miłym ciepłem po
nagim ciele Małgosi, patrzyła zdumiona na niego śpiącego że okrywa ją całą a nie tylko piersi przy których trzymał głowę. Ta chwila była tak niezwykła i urocza że łaknęła każdy oddech i choć
było jej trochę niewygodnie to leżała urzeczona opierając się o ten sam wzgórek o który nie tak dawno opierał się Andiro. Jak umiała najdelikatniej tak wysunęła się spod niego, postanowiła poszukać ubrań swoich i ukochanego.
Odwróciła się i uśmiechnęła lekko, chciała go jeszcze pocałować ale była za daleko, szła naga brzegiem tego niezwykłego stawu, po przejściu ok stu metrów po lewej stronie zobaczyła krzaczki przypominające truskawki. Podeszła bliżej i dostrzegła duże, czerwone owoce gdzieniegdzie jakby oblane fioletem, to wprawdzie różniło je od truskawek ale kształtem były takie same. Miały nawet zielone kropki i strączki. Zerwała jedną i włożyła do ust, była miękka i niezwykle soczysta
smakiem przypominała jej ulubioną odmianę
kamę.
Po zjedzeniu kilku takich owoców czuła się tak syta jakby z dwudziestu dorosłych krzaków obrywała prawie same dojrzałe owoce. W tej chwili przypomniała sobie o ubraniach, wstała i przeszła jeszcze ze sto metrów, wtedy zobaczyła swoją beżową sukienkę i galanteon Andira, leżały wtulone w siebie jak niedawno oni sami. Zdjęła je i pobiegła do Andira. Biegła szybko ale zmęczenia w ogóle nie czuła.
Andiro siedział wpatrzony w stronę od której biegła Małgosia, jego widok bez galanteonu sympatycznie ją rozbawił, objęła go siedzącego przywierając łonem do jego twarzy. Wypuściła z ręki ubrania, trwali tak niewypowiedzianą chwilę.
– Jak dobrze Andiro że pokazałeś mi to miejsce,
jest cudownie.– Na plei jest wiele, bardzo wiele tych miejsc Gosia które byś pokochała.
– Chcę ci pokazać coś jeszcze. Mhm?
– Popatrz tam, dopiero teraz zobaczyła ogromną góre o łagodnie zaokrąglonym wierzchołku,
– bardzo bym chciała tam wejść, w następnej chwili już się ubierali.– Choć... Małgosia zapatrzyła się nie bardzo wiem jak a lecieć nie chcę tylko wspiąć się.
– Ja wiem odpowiedział Andiro a Małgosia nie wiedziała czy wie to że chce wejść a nie polecieć, czy to w jaki sposób dostać się na wierzchołek
ale już w następnej chwili wiedziała że to to drugie.
– Chcę Andiro wejść na górę,
– bez trzewików, w sukni boso,
– spojrzeć w twarze białym chmurom,
– horyzontem cieszyć oczy
– i znów góry dostojeństwem,
– w szept się wsłuchać niepoznany,
– pocałować barwną tęczę,
– usnąć z tobą ukochany.
Szli boso, pachniało teraz rutą a w stopy łaskotały trawy jakby każda chciała coś powiedzieć. Wyżej góra zdawała się migotać bielą, światło było tak jasne że Małgosia co chwilę przymykała oczy a z każdym krokiem stawało się coraz jaśniejsze. Andiro patrzył a jego spojrzenie zdawało się mieć w sobie cząstkę tajemnicy świata. – Andiro zatrzymajmy się,
dopiero teraz dostrzegł jej załzawione oczy.
– Nie mogę iść dalej,
– Wiem, będziesz mogła tylko otwórz je i uwierz.
– Dobrze. Cała góra zdawała się wirować i migotać różnymi kolorami, czuła że wirowanie jest czymś w rodzaju złudzenia a migotanie było rzeczywiste,
łagodniało, mogła teraz patrzeć a jej oczy po niedawnym łzawieniu miały niezwykły wyraz.
Byli w połowie góry, wokoło mieniły się kryształki i kryształy górskie, niektóre były bardzo duże, obok nich różnej wielkości ukazywały się karneole, najwięcej było brązowych ale były też beżowe, czerwone i jasnobrązowe, kilka z nich staczało się powoli w dół mijając Małgosię i Andira, po czym
wtaczały się na górę w pobliże miejsc na których wcześniej stały.– To cudowne mogłabym tak patrzeć i patrzeć.Usiedli a wokół nich spacerowały najróżniejsze kamienie, nawet te bardzo małe. – Patrzmy więc Gosiu, pochyliła się i wzięła w ręce niewielki agat ale ten jakby próbował się wydostać, wypuściła go, wzięła drugi kamyk, zachowywał się tak samo, kolorowy unakit bezradnie poruszał w jej rękach, i jego postawiła. Dopiero gdy wzięła błękitnobiały malachit poczuła jak łagodnie znieruchomiał. Ucieszona spojrzała na Andira.– Weź on cie wybrał, nie miała gdzie go schować i cały czas trzymała w ręku. Czuła się senna, kamyk wyleciał z jej dłoni ale zaraz do niej wrócił. Andiro nie był senny jednak zebrał swoje myśli i usnął z Małgosią. Noc okrywała ich ciepłem jakoby szatą hojnie darowaną.
– Och kamyki i kamienie,
– cudna wasza jest wędrówka,
– dokąd widzę, po co nie wiem
– zgadnąć pewnie bardzo trudno.
– Wezmę z sobą, jeśli mogę,
– tylko jeden, jeden tylko,
– a on przylgnie w mojej dłoni
– i poruszy się na chwilkę.
Tym razem zbudzili się w tej samej chwili,
lekko pognieciona sukienka Małgosi nabierała właściwego sobie wyglądu z tym że kilka fałdów ułożyło się tworząc miejsce na kamień. Małgosia spojrzała na niego błyszczącymi oczami i schowała w nowo powstałe zagłębienie.
Góra zdawała się teraz bardziej stroma, Małgosia z Andirem odwrócili się na chwilę i z uśmiechem w stronę żywych kamieni. Wspinali się dalej, po pewnym czasie pojawiła się ścieżka i teraz właśnie po niej szli, wokoło było dużo trawy i niewielkie groty, właśnie w ich kierunku Małgosia rzuciła przelotne spojrzenie z lekkim uśmiechem i pytaniem w oczach, jednak teraz patrzyła na wierzchołek który z każdym krokiem stawał się coraz większy. Już tylko kilka kroków dzieliło ich od szczytu, a gdy się na nim znaleźli to z piersi Małgosi wydobyło się westchnienie.
– Jak tu niezwykle. Andiro usiadł na trawie i pociągnął ją za sobą. W odległości około piętnastu metrów nad nimi przelatywały żurawie. Czuli na twarzach ciepłe powietrze wydobywające się spod ich skrzydeł.– Nie wiedziałam że są aż tak duże i tak majestatyczne. – Tak one takie są. Poleciały.
– Mogłabym patrzeć na nie i patrzeć.
– Mhm, ja też.– Zmęczona jesteś?
– Już mniej, teraz tak dobrze...
Wtulili się w siebie, wierzchołek zdawał się mieć około czterystu metrów długości i tyleż szerokości. Wstali gdy kolejny obłok przeprawiał się beztrosko na wyciągnięcie ręki, co chwilę zmieniał kształt tak jakby chciał się pokazać z najładniejszej strony. Byli wilgotni, stali naprzeciw siebie, Andiro przesuwał ręką trochę poniżej bioder Małgosi.
Kochali się stojąc w ubraniach, głaszcząc i całując, oczy Małgosi lśniły szczęściem i bezgranicznym oddaniem. Andira też i jeszcze ukazywały jakąś nieodgadnioną głębię.
Niebo rozprowadzało obłoki za horyzont odsłaniając błękit w milionie odcieni.
Patrzyli na nie w zachwycie i milczeniu a gdy znów spojrzeli na siebie w jednej chwili na ich twarzach pojawił się uśmiech.
– Pospacerujemy Andiro?
– Mhm. Pod stopami mieli przeważnie trawę,
niby bezładnie rozrzucone rosły okazałe hibiskusy
i fiołki. Minęli je delektując się subtelnym zapachem. Nieco dalej uwagę Małgosi zwróciły drzewka i drzewa o białych pniach, wiotkich gałązkach na których rosły lśniące czerwone listki w kształcie serca. Na każdym z tych drzewek rosły białe owoce wyglądem przypominające gęsie jajo.
Jedno z tych drzew było bardzo okazałe, miało z osiem metrów wysokości i bardzo rozłożystą koronę, kilkanaście owoców leżało w niewielkich zagłębieniach a kilka na wyjątkowo gęstej trawie.
– Białe pnie, czerwone listki,
– nigdy takich nie widziałam,
– a kształt serca dar miłości
– to na ziemi już poznałam.
– Lecz wichury zabierały,
– to co piękne, to co drogie,
– dając w zamian pustą czarę,
– na łzy szczere i na trwogę.
– Owoc niby gęsie jajo,
– a pachnący jak lengroda,
– chciałabym go zasmakować,
– i dwa zanieść do ogrodu.
– Nie wiedziałam że są takie niezwykłe drzewa.
– To Aialia święte drzewo ukazania.
– Więc i owoce też są święte?
– Tak. To chyba nie można ich jeść?
– Można, wybierz sobie którąś. Małgosia siegnęła
po jedną z lężących na trawie i niepewnie ugryzła.
Aialia była bardzo soczysta, smakowała trochę jak lengroda, trochę jak jerozolimka, ale dalej była nieodgadniona i nie przypominała żadnego ziemskiego owocu. W środku, równie biała jak z wierzchu, jędrna i miała bardzo małą okrągłą, białą pestkę.