noszonych z pychą, w imię wiary,
lecz łez nie umiał ronić słonych,
klęcząc pomiędzy nenufary.
Usiadł na Marii de Francesce,
nagim ramieniu, wśród ziół wonnych,
z tragedią w oczach spojrzał w przestrzeń,
odleciał z krzykiem wiekopomnym.
A oni stos już ułożyli,
pogardą, klątwą, batem wiedli,
ogień odwracał się wstydliwie,
iskrzył się, wzburzał, nieswój bledniał.
Prastara wierzba cicho łkała,
w listki drobinki tuląc dymu,
od mchu dobiegał śmiech figlarny,
gorący oddech, chłodny, zimny.