gałązki-włosy na bok porozgarnia,
a nieopodal łzy upadną słone,
między tęsknotę, w noc okrutną, czarną.
A jeszcze wzgórza mamią mimowolnie,
niby pieszczotą, ni beztroskim śmiechem,
gdy ku nim biegnę znikają powolne,
jak statek-widmo obarczony grzechem.
Lecz czuły dotyk uśmiech znów przywołał,
chociaż postaci dostrzec nie potrafię,
to naga złuda ciągnie, szepce, woła,
abym podążał, abym za nią trafiał.
Wiem że upadła, ale jakże miękko,
między szmaragdy i między olwiny,
przywdziała złoto-beżową sukienkę
i raz westchnęła tak słodko, niewinnie.
Czyś ty jest miłość?- cicho zapytałem,
rozwarła usta, włosy rozpuściła,
podeszła wolno, znowu nago stała,
pachniała cudnie i cudnie pieściła.
Ale zniknęła, pozostało tchnienie,
nim się okrywam, jakby ciepłą szatą,
kim ona była, duchem, zjawą, nie wiem
i czy wiatr słyszę, czy to wierzby płaczą.