przepiękny aż do końca,
chciałem go ująć, chciałem wziąć
umknął w promyku słońca.
I nawet nie wiem o czym był,
zgadywać tylko mogę,
o lasach skrytych pośród wzgórz?
O krystalicznej wodzie?
Lecz obraz urokliwy ten,
bezdźwięcznie mnie przyzywał,
pobiegłem ciągnąc z sobą sen,
leniwy i przedziwny.
A wtedy zamiast pięciu wzgórz
bagna zamajaczyły
i wianek z ruty, bukiet róż,
i zaraz się ukryły.
Dobiegł, dziewczęcy słodki śmiech,
postaci nie widziałem,
poza nim frasobliwy szept,
mokradło kołysało.
Uciekłem mając w dłoniach świt,
dziewczynę napotkałem,
w jej włosach wianek z ruty lśnił,
i bukiet tamten miała.
– Czemu uciekasz? – Czemu gnasz?
przede mną grzęzawicą,
i naraz popłynęła łza,
po bladym jej policzku.
– Nie wracam w bagno gdy jest świt,
a noc mnie nie wygania,
dróg mych, ścieżynek nie zna nikt,
wieczorów długich parnych.
– Tam po bezdrożach hulał wiatr,
skończyłam splatać wianek,
przedziwny ptak na wierzbie siadł,
na wierzbie rozczochranej.
– A gdy zaśpiewał gęsta mgła
dokoła wszystko skryła,
i najpierw biegłam, później szłam
i nago zatańczyłam.
– Gdy suknię swą przywdziałam znów,
to z róż dostrzegłam bukiet,
uniosłam go w zachwycie słów,
a znikąd nadszedł smutek.
– Zrobiłam jeszcze jeden krok,
ziemia się grząską stała
i darmo wytężałam wzrok
i darmo wierzba łkała.
– Tonąc powoli jeszcze raz
na słońce spojrzeć chciałam,
i chociaż we łzach miałam twarz
wyraźnie je ujrzałam.
– I jak modlitwę cichy szept
posłałam aż do nieba,
i mgła zniknęła, upadł deszcz
i zaszumiały drzewa.
– Gdy położyłam bukiet róż
to bagnu, trochę sobie,
ujrzałam tęczę spoza wzgórz
w piersi zamarły słowa.
– I jeszcze tylko jedna myśl-
-daleko rzucić wianek,
ty go znalazłeś właśnie dziś
lecz podnieść nie zechciałeś.
Wtedy zniknęła, został sen,
ten dziwny, niesłychany,
zmienił się w romantyczny dzień,
majaczył nad bagnami.