wchodzi do domostw, zagląda przez okna,
łomoce przy tym uparcie, szalenie,
przynosi kwiaty, łopian i tęsknotę.
Lecz podać nie chce a u progu rzuca,
za to spogląda jak gdyby z przyganą,
oczy ma szare, takie trochę smutne,
mokrawe deszczem, albo zapłakane.
Lichym kominkiem ku niebu wzlatuje,
rozrzuca liście i wyje żałośnie,
zdumione ptaki w locie obejmuje
a nad olchami zahuczał donośnie.
Gdzieś na werandzie zapalone światło,
mglista latarnia miłości spłoszonej,
zadrżało lekko ale nie zagasło,
w środku dziewczyna łzę urania słoną.
On podniósł łopian, nadwiędnięte kwiaty,
pobiegł trzymając niby cudny stroik,
zastukał do drzwi, podając dar wiatru,
odeszli ścieżką, po ciemku, powoli.