roniąc po słowie łzy
jak atrament czarna tynktura
kapie na minione dni
prawią o nocach spędzonych
we dwoje śród mgieł
o majowym ciepłym poranku
kiedy odchodził sen
niech mówią jak on w upojną dobę
co wymówił tylko raz
odjął od ust pocałunek i z miarowym
oddechem zgasł
niech powiedzą z powieką przymkniętą
odchodząc w dal
jakże tęsknota uwiera i jaką pustkę
los w zamian dał
pierwszy liść opadł czerwony lecz
jeszcze nie stlały
ziemia zaś pachnie powłoką jesienną
słoty ją tak ubrały
a on jako żyw w marzeniach stoi
tylko odejść nie chce
szepcze do niej szepcze cicho
o jej letniej sukience
wiatr wtem porwie te słowa
ku górze
bo tylko w niebiosach dusza zrozumie
drugą duszę
a oni odziani w spojrzenia tęskne
marne zamglone
czują tym więcej splatając ze sobą
zziębnięte dłonie
wnet ustał chłód a on zanika
jakby zmazany
dłoń już dłoni nie dotyka lecz
uczucia zostały
martwe pamięci obrazy co lekko
uchodzą i więdną
lecz w sercu co rytm ciągle myli
zawsze zaś żywe będą...