stałeś w jeziorze w żółtych grążelach,
patrzyłeś ku mnie, szedłeś do brzegu,
z wiatrem dokoła igrała zieleń.
Chciałam bezwstydne ukryć spojrzenie,
w malunek aktu zaplotłam dłonie,
twarz mą piekący oblał rumieniec,
zapulsowały przyjemnie skronie.
Nocna sukienka upadła miękko,
jakby ciągnięta nieznaną siłą,
dotknęłam ust twych włosami, ręką
i przykucnąwszy się nachyliłam.
Uniosłam głowę z niemym oddaniem,
by ładną, godną uczynić chwilę,
nad sobą chłodny ujrzałam ranek,
zaspane jeszcze, pierwsze motyle.