w łanach zboża w upalne południe,
bez ożogu, bez sierpa w swej ręce,
włosy miała ogniste i cudne.
Blade lica a usta różane,
w złotych oczach bezwstydne spojrzenie,
suknię lekko miała potarganą,
bose stopy muskały o ziemię.
Ptactwo z krzykiem ku niebu wzleciało,
znikły barwne i białe motyle,
rozebrała się, pocałowała,
ręce lekko rzucając na szyję.
Choć niewinną się zdała pieszczota,
gorąc zaraz łaknącą wzbudziła,
uśmiechnęła się, patrzyła słodko,
z tym spojrzeniem się wdzięcznie wtopiła.
Włosy miała w nieładzie uroczym,
aż do kolan schodziły leniwie,
rozmarzenie w dużych, pięknych oczach,
zagłębiała się i podnosiła
Jęk się oplótł z okrzykiem rozkoszy,
zsunęła się, obok położyła,
falowały łany żytnich kłosów,
z szarobiałym, drżącym jeszcze wirem.