mój obłędzie i mój skarbie.
Kocham twoje młode ciało,
lśniące nocą sowie oczy.
Włosy co perfidnie dąb okradły,
pragnę głaskać dar ten boski,
pragnę mierzwić co dzień z rana.
Woń ich w lochu chciałbym więzić,
I odgrodzić ją od świata,
by na zawsze była moja.
Usta twoje ze mnie drwią,
drwią i również z ich rywalki.
Dwie tak piękne, tak zwodnicze.
Czym są przy nich karabiny?
czym są przy nich marne ostrza?
Jedna rani ciało z zewnątrz,
druga bliźni mnie od środka.
Ach me skrzydła i mój głazie.
Odejdź!. Zniknij podła damo.
Nie zabijaj mnie choć w nocy.
Nie zachęcaj mnie do grzechu.
Sztylet gwiezdny na pierś kładziesz,
złoto piekła w uszy wlewasz.
Bluszcz twój ogniem mnie obszywa,
złapał trupa i nie puści. Taka jego jest natura.
W studnie dwie mnie pragniesz wciągnąć,
w mrok gdziem się zapuścił głupi.
Gdzieś na dnie tam Anioł gnije,
nie rozerwał twej uprzęży.
Bóg cię stworzył, diabeł chował.
w diablim żłobku się bawiłaś,
w raju boskim kwiaty rwałaś.
Łzy twe życie dawać mogą,
ale wolą tańczyć w koło,
wolą diament zmieniać w błoto.
Boską czystość w zębach trzymasz,
brudy czyśćca język zyskał.
Cóż ma począć, źródło życia mego.
Czy mi szczęście dać, a samo umrzeć?
Czy jak zwierz ma zdychać ze mną?
Wybrać muszę, szczerze z sercem.
Bo nasz czas się przesypuje,
coraz więcej go na dole.
Zegar ten się nie zatrzyma,
by dać fory kochankowi.
A ma miłość do rydwanu się kieruję,
porwać słońce chce dla siebie.
Gdzie mi z gwiazdą konkurować,
pewnie przegrał bym jak księżyc.
Pocałunki ma gorętsze, tak planety uwodziło.
Jednak ja mam coś czym wygram,
coś czego nikt i nic dać nie zechce.
Ja wykładam to na tacy,
w złotym szalu będzie czekać.
A ja z nim, na drewnie mokrym.
W deszczu suchym od oddechu,
będę ciebie wypatrywał.
Kryształowa ma lorysko.
Bo cię Kocham,
a nie nienawiść w cień się zmieni.