I
Śmierć wyprowadzić z siebie jak zużyty mebel –
umówmy się, że jest inwalidzkim wózkiem
który przykuwa do linii poziomego ruchu
Odkąd zyskuję spokój, nie ma już mowy
o grzechu, studiuję dalekie wschody
księżyca i upajam się sobą –
głębokim oddechem obojętności
oddalam od siebie śmiertelność
Sypiam teraz z mędrcami
jakże poważne zajęcie
źródlaną wodę piję w porze
najczęstszych zapłodnień –
pociągały mnie przecież te namiętne
słowa, przez czułość na słowa wielbiłem
tę grę – kaleki surogat miłości
Jest wokół mnie zbyt dużo przeszłości
książki i zdjęcia, notatki i listy
suszone róże, ubrania i ludzie –
to w nich jest śmierć?
II
Zakodowano we mnie, że umrę
że piekło mnie czeka, jeśli modlitwy zaniecham –
a opium dla ludu
że pieniądze szczęścia nie dają –
a wieża z kości słoniowej
że Judasz zdradził Chrystusa –
a miłość nieskończona
że muszę być wdzięczny rodzicom
Że słowo Ojczyzna jest święte –
a woda święcona
że prawdziwy mężczyzna nie płacze –
a Bóg z dużej litery
że starszy znaczy mądrzejszy –
a słowa na wiatr
że rak jest śmiertelny
Że stuletni oznacza stary –
a apostołów dwunastu
że odkrycie światła oświeciło ludzi –
a ogień piekielny
że Żyd cuchnie czosnkiem –
a grzech śmiertelny
że głupek przeciwko spędzaniu płodu –
a Janko muzykant
że w średniowieczu panowały stosy –
a papież Polakiem
że noc się pojawia wieczorem
że alfa i omega
Zakodowano we mnie, że umrę między wiosną
a zimą, że ciało choruje, a rany leczy czas
że róż nie szkoda, kiedy płonie las
III
Pośród drzew ślęcząc, słyszę szelest
którego w przestrachu przepędzić nie umiem
trzeszczą kości przeszłości, jęczą liście
wyłażą spod darni zapite mumie –
wyłażą koszmarne, zaropiałe mary
insekty przyjaciół, kochanek larwy –
jad bólu sączy się i ślimaczy w czarnym
osoczu chorób, zboczeń – bezbarwny
korowód, który z łapskami do gardła
podpełza, bym słowa wydusił
te, co uwięzły w uścisku imadła
wstydu, i dręczy umysł, który kusi
zmysły. Uciekam przykuty do drzewa
ćwiekiem, duszący się w sobie, w bok mnie
bodą: „Gdzie twój lament? krzycz, śpiewaj!” –
aż wreszcie usta zioną ogniem. Amen.
IV
Śmierć wyprowadzam z siebie jak zużyty mebel –
powiedzmy szafę starą, co nie pasuje do tego łóżka
foteli, stołów, obrazów, a jednak jest jak miłość
do kraju – zbutwiała i nie na miejscu
a jednak konieczna
Koszmary nocne podważają moją reputację –
wiadro wody wylewam na głowę
lecz jak oszukać siebie?
śmierć jest żywą uczestniczką życia
I kogo błagać? i jak się modlić?
by nie być samotnym, a nie posiadać rzeczy
ni ludzi. Kim bym się stać musiał?
Buddą? Jezusem? bezosobowym świadkiem
który obserwuje zdarzenia i nie dotyczą go one?
V
Poważnie myślę, kim jesteś,
skoro jestem
pośród milcząco salutujących szeregów
książek –
to w nich jest śmierć?
Teraz, gdy leżę młody albo stary
niechże to nie ma znaczenia
przeczuwam chyba, że cykl życia i śmierci
równy jest wobec wszystkich – niesprawiedliwość
w kosmosie nie ma podstaw istnienia
niemowlę umierając, przeżyło tyle, co starzec
dzieciństwo, młodość i wieki średnie –
w ułamku czasu płyną dziesięciolecia
Jaki to umysł zrozumie?
Jaką to winą obarczamy Boga?
o długowieczni konający młodzieńcy
o długowieczni agonalni ułomni
że sprowadza nieszczęścia,
kalectwo i przedwczesną śmierć?
Jaki to Bóg byłby tak srogi
by dzielić nierówno?
To moja bezmyślność i twoje myślenie
to wspólne ograniczenie, co czyni z nas mędrców
zasiewa śmierć!
Powiedzmy więc, że teraz, skoro jest poranek
i skończył się koszmar, i nie wszystkie kobiety
odeszły, i została jedna, żeby się odciąć
od tej europy, która mi wlazła butami
do łóżka – wchodzę do szafy i w niej gram
na skrzypcach