słaby jestem jak liść
od drzewa oderwany
targa mną wiatr codzienny
Raz skromnie i cicho
Raz jak wichura zdradliwie
Unoszę się i spadam
porwany przez kurz codziennych popędów
poznaję wciąż nowe człowieka oblicza
patrzę na nieszczęście
by móc radością łzy suszyć
Wlatuje w ciemną ulicę
Pusto Pustka Puści
twarze blade wielokrotnie wyprane
w kamienicy wesele
ktoś i nic są nowym małżeństwem
A wyżej dwa pietra
presja i sznur potomka spładzają
Na koniec lecę nad staw
przy nocnych pereł milionach
i świetle dziennej latarni
spoglądam w odbicie niekształtne
i widzę liść podarty z zeszytem u boku