spomiędzy malin i krzewów róż,
dziewczynka śmiałym krokiem wychodzi,
tak jakby znała tu każdą z dróg.
Białą sukienkę ma, jasne włosy,
do góry lekko zadarty nos,
duże błękitne, lecz tęskne oczy
a pod stopami tańczący wrzos.
– Gdzie są dziecino rodzice twoi?
– Późno już przecież, to czas na sen,
– czy się samotnie błąkać nie boisz?
– Nie lepiej tobie przyjść było w dzień?
– Pewno ci zimno, wiatr z pól zawiewa
– a tu i ówdzie zacina deszcz,
– powiedz dziewczynko co ci potrzeba?
– Co w mroku nocy takiego chcesz?
– Dom i rodzice są niedaleko,
– ale gdy wracam oni płaczą
– i choć się wtulę do nich, uśmiechnę,
– nie poczują mnie, nie zobaczą.
Wstała, przemknęła między brzozami,
skinęła ręką bym za nią szedł,
i prowadziła gdzieś ścieżynkami,
wschodziło słońce, widniała wieś.
Słysząc samochód na szosie drgnęła,
obok paliło się mnóstwo świec,
stał tam krzyż biały, ona stanęła
a potem szybko zaczęła biec.
Mknąłem dość długo, kiedy usiadła
na progu starych, dębowych drzwi,
i że to dom jej zaraz odgadłem,
... – idź powiedz że jestem, powiedz im.
...– Przywiodła mnie tu wasza córeczka,
– z wyschniętych oczu, nie rońcie łez,
– biegłem tu świtem w ulewnym deszczu
– i ona biegła i też tu jest.
– Właśnie się wtula, właśnie uśmiecha,
– powietrze mieni się tęczą, drży,
– jeszcze popatrzę, jeszcze poczekam
– i się pożegnam, bo czas już iść.
– Zajdźcie do lasu, tam gdzie maliny
– gdzie wonnej róży zakwita kwiat,
– ona już zna tam każdą drożynę,
– i każdą słotę i każdy wiatr.
– Więc do widzenia, jak miło widzieć,
– zamiast rozpaczy, szczęście i blask,
– do lasu wracasz? Do lasu idziesz?
– Nie wiem, zobaczę, na mnie już czas.