tuląc gałęzie mahoniowych drzew,
ale nie umiem tak, czemuś nie mogę,
przymykam oczy, słyszę ptaków śpiew.
Pachną jabłonie w przedwieczornej ciszy,
kładą garsonki u podnóży pni,
różowobiałe – niemodne okrycia,
oddają wiatrom, czekając na świt.
Odwracasz głowę, lekko uśmiechnięta,
muskam palcami twych wydatnych ust,
zdają się butne, choć są pełne wdzięku,
cierpkie na pozór, lecz słodkie jak miód.
Odsłaniam śpiesznie, jędrne piersi drżące
z dłoni wypada zabłąkany kwiat,
otwieram oczy, we mgle nikniesz wolno,
jęknowszy cicho, przez drzewa i wiatr.