przyjdę z oddali, wrócę tutaj,
nie płacz już za mną, mamo biedna,
nie chcę byś była taka smutna.
Krwi jeszcze z twarzy nie ocieraj,
Niemcy się szpetnie uśmiechają,
niższy na roścież drzwi otwiera,
szarpią mnie mamo, zabierają.
Lecz będę mówił, wierząc skrycie,
że szept polami wiatr poniesie
i że ty mamo mnie usłyszysz
z nieodgadnionej tej zamieci.
Każą nam wchodzić do wagonów,
będziemy jechać, dokąd nie wiem,
po moim czole rozpalonym,
spłynęło kilka płatków śniegu.
Dziewczynka obok głośno płacze,
wyciąga ręce w pustą przestrzeń,
ktoś drzwi zamyka z głuchym trzaskiem,
brakuje mamo tu powietrza.
Modli się chłopiec, nie wiem o co,
i tak najszczerzej, tak jak umie,
ja mamo widzę słonko złote,
słyszę jak w dali drzewa szumią.
Przyhamowuje pociąg, staje,
ludzie chcą dzieci wziąć, podchodzą,
Niemiec kilkoro z nas podaje
i wyruszamy w dalszą drogę.
Usnąłem chyba, bo z wagonów,
wysiadać nam w pośpiechu każą
z gotową do wystrzału bronią,
zwartym szeregiem nas prowadzą.
Przed sobą mamo widzę bramę
z drutem kolczastym i wysokim,
nie płaczę, tylko to łzy same,
spływają wolno z moich oczu.
Wskazują łaźnię lufą, gestem,
ja zatrzymałem się wpół kroku,
przez chwilę czułem zimne dreszcze,
policzki od łez miałem mokre.
A teraz mamo między chmury,
tak jak po ziemi z wiatrem biegnę,
jak dobrze znów się w ciebie wtulić,
chodźmy, zakwitły przebiśniegi.