szeroko, jako skrzydła swe rozłożył
w oczach tysiąc pustek, przestrach
lecz gniew w nim zaważył
z miejsca skrzypnęły kamasze
powalił się posąg biały
plac w ogniu skrzy się i mieni
jako przez dym, tysiące cieni
na stopach krew, krzyk wyrwany
niszczeje wszystko ślepo deptane
głód, żądza mordu pisana
noc zakryje skutki zamieszania
wyszedł on, wódz z prawicy
monarchii dogasza ciepłe popioły
wyciął w pień, jako chore drzewa
równać mu przyszła potrzeba
prowadzi swe zastępy równo
mrowie jako gwiazd w niebie
nie stracony, choć już blisko
tron swój zasiadzi na Elbie
po nim pył zostaje wzburzony
jego jedno słowo, biją mu pokłony
prowadzi do Belgii, nocą, dniem
wojska Europy niestrudzony
tam trzy dni, deszcz go w okowy
spływa jak krew w żyłach
raczej tęskno mu do zwycięstw
smak przegranej, przyjąć nie gotowy
wzrok padł jego na równe szeregi
przed nim na konu, zwyciezca
Wellingtona błyszczące epolety
jemu pisane chwalebne sonety
po nim zaś biel szkieletow
rażą w oczy, jak w prawicy florety
zaścielanym kwieciem
ciszą i zadumą na święcie
tłum rozproszony, uprzątuje błonie
co pyłem było, niechaj dłonie
raz jeszcze obrócą w istnienie nim
w umysłach w niepamięć zatonie