nad jeziorem ujrzałem,
świt się srebrzył a zorze tańczyły.
Pośród kosaćców stała,
ciemnoblond włosy miała,
krągłych piersi muskały leniwie.
Niespeszona nagością,
uśmiechnęła się troszkę,
wiotkim gestem o coś zapytała
i dodała po chwili,
tonem cudnym, przemiłym,
tu mam muszle a tutaj bursztyny.
Nim zdążyłem popatrzeć,
wyszła dumnie z kosaćców,
zatętniła mi krew mocniej w żyłach.
Krokiem zwiewnym i wdzięcznym,
weszła w moje objęcia,
białe w niebo wzleciały motyle.
Przeuroczo, cnotliwie,
moją dłoń prowadziła,
po przesmyku wilgotnej przełęczy.
Patrząc z oddaniem w oczy,
upajała rozkoszą,
lustro wody się w słońcu mieniło.
Cudnie zioła pachniały,
niepozornie, pomału,
twarz jej słodko ubarwiał rumieniec.
Pociągnąłem ją lekko,
taką nagą i piękną,
głowę wsparła na moim ramieniu.
Głaszcząc włosy jej, szyję,
na jezioro patrzyłem,
na cudowną z kosaćców dziewczynę.