na twarzy jeszcze mając świt,
a na ramionach włosy płowe,
myśli zaś twoich nie znał nikt.
Wieczór spozierał zza zasłony,
znacząc koło niej sobą ślad,
okrył już pokój, twoje dłonie
a potem cały lekko siadł.
I wtedy naraz zajaśniało,
jakby na chwilę stanął czas,
w powietrzu świecąc wirowało,
nieznanych barw migotał blask.
Poczułaś że się wolno wznosisz,
otwierał się świetlisty krąg,
Andiro w podróż cię zaprosił,
do innych lasów, innych łąk.
Opadłaś miękko jak aksamit,
dotknęła ciebie ciepła dłoń
i zanurzyłaś się myślami,
w nieznaną sobie dotąd toń.
Radość płynęła wokół ciebie,
było tak miło i bezpiecznie
i choć kochałaś bardzo ziemię
leciałaś już po drodze mlecznej.
Jaśniał gwiazdozbiór Andromedy,
rzęsy okrywał twoje sen,
w Plejadach już wstawał wtedy,
nieznany jeszcze tobie dzień.
Zbudziło cię różowe słońce,
i obok ciebie ciepło słów,
na Pleję z oczu twych patrzących
strzepnęłaś lekko resztki snu.
Gdy stopą dotykałaś Plei
Andiro ujął ręki twej,
błękitem się horyzont ścielił,
unosząc czasem śnieżną biel.
Cicho wymówił swoje imię,
ty dźwięcznie wymówiłaś swe,
gdy szliście i twą rękę trzymał,
czułaś się tak jakby we śnie.
Wokół pachniały białe lilie,
nad wami coś szczebiotał ptak,
ogromne słońce grzało mile,
na ustach ust poczułaś smak.
Oblał rumieniec ci twarz całą,
Andiro głaszcząc włosy twe
powiedział – ciebie pokochałem,
i chciałbym byś kochała mnie.
Po czym przytulił cię do siebie,
całując usta raz po raz,
odpowiedziałaś – ja też ciebie,
patrząc w zielonych oczu blask.
Szliście aleją orchidei,
co chwilę uśmiechając się,
muskając pod stopami zieleń
i patrząc na kończący dzień.
Przed wami było widać wzgórza,
usłane kwieciem białych róż,
a dalej domy i podwórza,
ogromne słońce zaszło już.
Z drugiej strony trzy księżyce
pośród wielu gwiazd jaśniały,
oglądałaś je w zachwycie,
tak szczęśliwa, zakochana.
Już w pobliżu chatka stała,
jakich wiele jest na ziemi,
a ty w nią się wpatrywałaś,
z jakimś oczu rozrzewnieniem.
Kiedy w domu już byliście
jeden księżyc się rumienił,
wy na siebie patrzyliście
tak cudownie przytuleni.
Grały plejadiańskie świerszcze,
by zaprosić was do tańca,
z zaproszenia skorzystałaś,
by z Andirem tańczyć walca.
A na gwiazd srebrzystej harfie
wiatr snuł wolno nuty złote,
tańczył z wami i na palcach,
gdzieś zaszumiał jeszcze potem.
Tobie Pleja wirowała,
czułaś dotyk rąk Andira,
i w nim siebie odkrywałaś
karmiąc się rozkoszną chwilą.
W pocałunkach i westchnieniach
naga już się oddawałaś,
zanurzając szept w pragnienia
i miłością rozhuśtana.
A za oknem z trzech księżyców,
dwa się już zarumieniły,
z żółtym trzecim pod mgławicą
wspólnym blaskiem teraz lśniły.
W nieprzebranej namiętności
cała i co chwilę drżałaś,
ponad ziemią, nad wspomnieniem
nową rozkosz odkrywałaś.
Później błogo wyczerpana,
Andirona zapytałaś,
czy tak jak on ciebie kochał,
tak kochają Plejadianie.
Zakwitł uśmiech mu na twarzy,
dotknął twoich włosów płowych,
patrząc w ciebie rozmarzony
nie powiedział ani słowa.
Trzeci księżyc zaróżowiał,
wszystkie lśniły obok siebie,
wiatr się tam za chmurą schował,
echem wiejąc wciąż po niebie.
Na twych rzęsach sen przystanął,
zaraz okrył też powieki,
ziemia tobie się przyśniła,
na niej pola, na niej rzeki.
I strumienie coś szemrzące,
stare domy strzechą kryte,
mile kwiatów woń pachnąca,
miasto jeszcze mgłą spowite.
A na trawach krople rosy,
biegłaś róży kwiat trzymając,
poprawiałaś sobie włosy
do Andira uśmiechając.
A gdy wreszcie cię dogonił,
rozbawiony i bez słowa,
wyjął różę z twojej dłoni
i całował i całował.
A ty w niebo spoglądałaś
ustom dotyk pieszcząc szeptem,
drżąca błogo odpływałaś
i pragnęłaś płynąć jeszcze.
Zacisnęłaś mocno dłonie,
czując we śnie jak na jawie,
falę, ciała roztańczone,
pośród kwiatów w gęstej trawie.
Już za chwilę obydwoje,
z nurtem Wisły płynęliście
a Andiro rozmarzony,
twoje sny oglądał, myśli.
Wschodził wolno Aldebaran,
wielkie Plejadiańskie słońce,
pojaśniało za oknami
i na ukwieconych łąkach.
Twarz ci pieścił promyk złoty
znikał już z twych oczu sen,
pełna życia i ochoty
powitałaś nowy dzień.
Powiedziałaś – wiesz Andiro
Pleja taka jest wspaniała,
tak cudowna i tak miła
lecz wspominam ziemię z żalem.
Na twym oku łza błysnęła,
w słońcu chwilę zajaśniała
i po twarzy ci spłynęła
tu na łóżko gdzie siedziałaś.
– Wiem Małgosiu, wiem kochanie
Andirono odpowiedział,
– gdzie chcesz z tobą tam zostanę,
– pomyśl tylko będę wiedział.
– Zabrać chciałabym ze sobą,
– cząstkę morza, cząstkę ziemi,
– mieszkać tu na Plei z tobą,
– pośród kwiatów i zieleni
– Chciałabym mieć psa i koty,
– chodzić rankiem brzegiem plaży,
– kąpać w Plejadiańskim słońcu,
– o czymś miłym sobie marzyć.
– I planetę swą rodzinną,
– czasem chciałabym odwiedzić,
– okryć tego komu zimno,
– wodzie miłość opowiedzieć.
– Ująć mgłę w otwarte dłonie
– a na wydmach szukać wiatru,
– patrzeć gdy ognisko płonie,
– i dotykać obu światów.
– Lecz czy mogę mój Andiro?
– Lecz czy mogę mój kochany?
– Ty mnie tutaj zaprosiłeś,
– ja tu z tobą pozostanę.
– Wiem Małgosiu tęsknisz wielce,
ale ona cicho szlocha,
– zostawiłaś cząstkę serca
– więc jak całym masz mnie kochać.
– Znów na ziemię polecimy,
– co ci drogie zabierzemy
– i na Pleję tu wrócimy,
– sny w marzenia ubierzemy.
– Dobrze, dobrze, tak Andiro
inna łza już zabłyszczała,
Plejadiańskie słońce lśniło
a ty go pocałowałaś.
–Teraz chodź na spacer proszę,
– o tamtymi alejami,
– gdzie te wielkie drzewa rosną
– z tak bujnymi koronami.
Ciepły deszcz zaczynał kropić,
głaszcząc w górze promień złoty,
muskał włosy, muskał oczy,
jakby bawił się i droczył.
I błękitny i go więcej,
i płynęła już po niebie
przeogromna barwna tęcza,
wpół cię objął, wtulił w siebie.
Patrzyliście w nią bez końca,
ona lśniła wam i lśniła
i aż o zachodzie słońca
się powoli rozproszyła.
– Wiesz Małgosiu, – tak Andiro?
– Spójrz o ponad te księżyce,
– a zobaczysz już za chwilę
– piękną, lśniącą tam mgławicę.
– Tak już widzę kolorowa
– tam oblana jakby mlekiem
– w środku cała rubinowa,
– och jak bardzo jest daleko.
– Tak kochanie, to nie wszystko,
– będziesz chciała polecimy,
– usiądziemy przy niej blisko,
– aż swe oczy napatrzymy.
– To wspaniale, wiesz Andiro,
zamyślona spoglądała,
– jakże stąd ją widzieć miło,
– pewnie, pewnie, będę chciała.
Dom szeroko drzwi otwierał
jakby na ich powitanie,
czas już gwiazdy porozścielał
gdzieś na niebie migotały.
– Senna jestem wiesz kochanie,
– więc Małgosiu cię otulę
– i o teraz na dobranoc
– i o świcie pocałuję.
– A jak zechcesz późną nocą
– ciepłym zbudzę cię oddechem,
– spojrzę w twe błękitne oczy,
– ty odpowiesz mi uśmiechem.
– Och Andiro mój kochany,
– to leciutko będę spała,
– a gdy zbudzisz mnie, do rana,
– będę z tobą się kochała.
– Rankiem wielki Aldebaran
– będzie patrzył coraz dalej
– ale wstać nie będę chciała
– namiętnością wyczerpana.
– I przytulę się do ciebie,
– i cię jeszcze pocałuję
– a co dalej będzie nie wiem,
– we śnie z tobą powędruję.
– Małgorzatko, ech kochanie,
– Plejadianie nie śpią wcale,
– wiem tak tylko powiedziałam,
– a więc skąd ta nutka żalu?
– Bo cudownie jest Andiro
– oba sny westchnieniem złączyć,
– biegnąc gdzieś z kwiecistą chwilą,
– boso po mokradłach stąpać.
-Dostrzec cię na drugim brzegu
-jak wyciągasz do mnie dłonie
-i już nasze złączyć rzeką
-i policzkiem przywrzeć do nich.
– Wiesz Małgosiu ma kochana,
– zbiorę wkrótce swoje myśli,
– po pieszczotach aż do rana
– pierwszy sen mi się dziś przyśni.
– Sen jak twoje tak prawdziwy,
– potem wyśnię jeszcze więcej
– i w jaśminach czy igliwiu
– będą twarzą twą dziewczęcą.
– Będą tak wyraźnie płynąć
– jakby one nie snem były,
– za różami się ukryją,
– tam się wolno będą śniły.
-Ach Andiro tak się cieszę,
tu spojrzała w jego oczy,
– lecz posłuchaj proszę jeszcze
-pierwszy sen swój wyśnij w nocy.
– Teraz chcę czuć twoje usta,
– teraz chcę czuć twoje dłonie,
– na policzkach, ustach, biuście,
– chcę się kochać teraz z tobą.
– Spijać roztańczone słowa
– z rumieńcami i uśmiechem,
– i całego cię całować,
– wiedząc że to nie jest grzechem.
Musnął włosów twych Andiro
objął wpół i lekko uniósł
odchyliłaś się do tyłu
rozkosz nieprzebraną czułaś.
– Ach Andiro, ukochany,
– dreszcze mnie przechodzą słodkie,
– kochaj, kochaj nie przestawaj
– oceanem i miłością.
– Gdy przymykam wolno oczy,
– fale łączą się w przypływie,
– jak cudownie jest tej nocy,
– jestem taka...wiesz szczęśliwa.
–Będę czule cię pieściła,
– prężne, rozognione ciało,
– twe westchnienia mnie okryją,
– ciepło dłoni ukochanych.
– Spiję jakby śnieg i wodę,
– jednej kropli nie uronię,
– a ty będziesz mnie całował
– pocałunkiem gdzieś wyśnionym.
– Ach Andiro mój ty słodki
– jakże ziemia jest daleko
– namiętności smak i dotyk
– drżącą coraz płynie rzeką.
– Spójrz zaczęło właśnie świtać,
– noc minęła niespodzianie,
– Aldebaran nas powitał,
– znów będziemy się kochali.
– Jest cudownie, wiesz Małgosiu,
– jakże wczesna jeszcze pora,
– kochajmy się do południa,
– kochajmy się do wieczora.
– Zanurz usta pocałunkiem,
– zanurz usta swym oddechem,
– jako wielkim podarunkiem,
– spijaj słodycz bez pośpiechu.
– Wtop się we mnie patrząc w oczy,
– twarz rumieńce ci ozdobią,
– i z przekorą strzepnij z włosów,
– kilka pyłków niewidocznych.
– Unieś lekko się, i faluj,
– jakbyś chciała się podroczyć
– i tak kochaj mnie i całuj,
– do wieczora aż, do nocy.
– Już jest wieczór mój kochany,
– już jest wieczór mój Andiro,
– a my błogo wyczerpani
– otuleni o tą chwilą.
– Razem teraz zasypiamy,
– rzęsy nasze mgła okrywa,
– twój ten pierwszy sen czekany
– tuż za moim snem przypływa.
– Złap mą wyciągniętą rękę,
– pobiegniemy po tej łące,
– patrz tam kwiatów rośnie więcej,
– spoglądają hen ku słońcu.
– Och gołębie dwa wyjrzały,
– zza tamtego spójrz obłoku
– oba białe poleciały
– niedościgłe już dla wzroku.
– Pewnie wrócą wiesz Małgosiu,
– zobacz teraz pod stopami
– jak się srebrzą krople rosy
– milsze jeszcze niż aksamit.
– Pobiegnijmy tędy po nich
– widzę dalej jakiś strumień
– słyszysz jak zza mgły zasłony
– on przyjemnie teraz szumi?
– Tak Andiro teraz słyszę,
– chodźmy mgła się rozpłynęła,
– wiatr obłoki dwa kołysze
– tak bym chętnie je dotknęła.
– Więc dotknijmy je Małgosiu,
– nim się gdzieś daleko skryją,
– czujesz jak się ze mną wznosisz?
– Czy ci dobrze jest? Czy miło?
– Tak wspaniale jest kochanie,
– jeszcze trochę wyżej wzlećmy,
– o, o teraz go dotykam,
– jaki mokry, jaki mleczny.
– A ten drugi tu przystanął
– jakby właśnie na nas czekał,
– to jest obłok zakochanych,
– niech poniesie nas daleko.
– Już jesteśmy, och jak miękko,
– ty uśmiechasz się Małgosiu,
– zadziwiona głaszczesz ręką,
– wiatr rozwiewa twoje włosy.
– Spójrz Andiro na te drzewa,
– słońce pieści im korony
– a tam jakiś ptaszek śpiewa,
– skryty liści jest zasłoną.
– O poleciał kolorowy,
– pióra srebrzą się i złocą,
– główkę całą ma brązową
– może wróci jeszcze potem.
– Skrzy w oddali się jezioro,
– i łabędzie płyną po nim,
– mogę patrzeć do wieczora
– tuląc w dłoniach twoje dłonie.
– Dalej widzę jakby miasto,
– nad nim jeden księżyc świeci,
– jest skąpane w jego blasku,
– wiatr zaszumiał i poleciał.
Gwiazdy senne już wyjrzały,
jako perły, jak ogniki
a ty na nie spoglądałaś,
oczy karmiąc swe zachwytem.
Potem były coraz dalej,
jeszcze trochę migotały,
popatrzyły jakby z żalem
i za świtem się schowały.
A na kwiecie białej róży
usiadł obłok razem z wami,
wy zeszliście, on za wzgórzem,
gdzieś odleciał z obłokami.
Już przed tobą i Andirem
gęsta, mgielna ściana stała,
zabłyszczała i zalśniła,
jakby właśnie was wołała.
– Podaj rękę mi Małgosiu,
– teraz szybko przebiegniemy,
– nim się ona tu rozproszy
– z drugiej strony już będziemy.
I okryła już ich dłonie
i okryła już ich całych
i wyjrzeli zza zasłony
między snem i między jawą.
– Jak ci się Małgosiu spało...
– ...ach wiesz przecież doskonale,
– biegłam z tobą, nie wiedziałam,
– ze to cudny już poranek.
Przeciągnęła się rozkosznie
i zaczęła lekko droczyć,
spoglądając z niemą prośbą
Andirowi prosto w oczy.
– Powiedz proszę mi Andiro,
– powiedz proszę cię kochanie,
– usta karmię tobą, chwilą,
– czy na zawsze tak zostanie?
– Wiesz bo chciałabym czasami,
– coś dla ciebie przygotować,
– pyszne zrobić nam śniadanie,
– potem zjeść je razem z tobą.
–Ach Małgosiu, tak jedzenie,
– nie znam jeszcze jego smaku
– ani czymże jest pragnienie
– prócz miłości i zapachów.
– Ale zbiorę swoje myśli
– i o tu Małgosiu miła
– tak jak sen co może ziścić
– pierwszy z tobą zjem posiłek.
– Lecz nie każdy, wiesz kochanie
– bo pokarm często skrywa ból,
– zwierząt, ptaków tylu dramat
– gdzieś na ziemi ale nie tu.
– Tu ich życie się nie kończy
– choćby tysiąc minęło lat,
– psy biegają po tej łące,
– kąpie się w strumieniu ptak.
– Czemu płaczesz? Ech kochanie,
– to są szczęścia łzy Andiro,
– że co piękne pozostaje
– i że nigdy nie przemija.
– Chciałabym dziś pójść na spacer
– i nad wodę i popływać
– oczy blaskiem jej napatrzeć,
– usnąć z tobą tam szczęśliwa.
– W śnie dotykać lekko ciszy,
– przy tym muskać ciepłe fale
– ptaków gwar radosny słyszeć
– i popłynąć jeszcze dalej.
Po dwóch stronach rosły lilie,
drzewa z wiatrem coś szumiały,
słońce śmiało się co chwilę,
gdzieś motyle poleciały.
– Patrz Andiro, co kochanie
– ludzie idą tam przed nami,
– och nie ludzie, Plejadianie
– a myślałam żeśmy sami.
– Nie wstydź się Plejadian Gosiu
– i się nie bój nic ich wcale
– nikt nie sprawi ci przykrości,
– nie przysporzy nikt ci żalu.
– Spójrz Andiro teraz proszę
– oczy figla mi płatają
– dzieci się nad Pleją wznoszą,
– o a teraz znów biegają.
– Pomyśl Gosiu: chcę do góry,
– aby ptaków nie przepłoszyć,
– patrz coraz bliżej chmury,
– już się zaczęliśmy wznosić.
– Ach Andiro tak jak dzieci
– my też latać potrafimy,
– słońce coraz bliżej świeci
– my lecimy ach lecimy.
– Tam niebieskiej wody fale
– migotają i spływają
– a gdy spojrzę trochę dalej
– to powoli już znikają.
– Tutaj usiąść chcę Andiro,
– gdzie się błyszczą szafirowo
– i za tym promykiem płynąć
– co rozbłyska kolorowo.
– Och już teraz dotykamy,
– czy podoba ci się Gosiu?
– Tak cudownie pod stopami
– i opadać i unosić.
Ułożyli się na plecach,
chociaż dzień był to usnęli,
obok nich w dal wiatr poleciał
oni błogo wciąż płynęli.
Nocą arie grały świerszcze,
gęste trawy zapraszały,
a powietrze wciąż gorętsze
do kochania zachęcało.
Pocałunek złączył usta
i pieszczotę przywoływał,
po Małgosi nagim biuście
ciepły, miły dreszcz przepływał.
– Twoje palce, ach Andiro
– delikatne i tak śmiałe
– nie kończ się cudowna chwilo,
– tańcz rozkosznie moje ciało.
Pod wargami, pod językiem,
bezgranicznej w nas miłości,
rąk kochanych twych dotykiem,
oceanem namiętności.
– Pragnę pieścić cię tej nocy,
– wiesz Andiro, wiesz mój słodki,
– widzieć błogość twoich oczu
– aż zostanie senny dotyk.
Nagą zieleń wiatr owiewał,
ranek srebrzył krople rosy,
plejadiański słowik śpiewał,
poprawiałaś sobie włosy.
– Zbudź kochanie się, Andiro,
– słońce nurza w krąg promienie,
– już się prawie rozwidniło,
– a w oddali mgła bieleje.
– Ach Małgosiu ukochana
– zmysły pieścisz me ustami,
– spałem błogo wyczerpany
– traw otulał nas aksamit.
– Teraz dotknij mojej dłoni
– a nad fale się wzniesiemy,
– popatrzymy jak się one
– będą błyszczeć, będą pienić.
– Lecz spójrz Gosiu teraz w górę
– a dostrzeżesz wśród obłoków,
– jak żurawie lecą sznurem,
– naciesz oczy tym widokiem..
– Złapmy obłok, ten środkowy,
– niechaj leci razem z nami,
– horyzontem kaszmirowym
– wraz z innymi obłokami.
– Och jesteśmy już Andiro,
– tak jak wtedy gdy śniliśmy
– karmiąc oczy piękną chwilą,
– płynęliśmy, płynęliśmy.
Trzy księżyce wnet wyjrzały,
niebo gwiazdy rozścieliło,
jakby na nich spoglądały,
jakby do nich właśnie lśniły.
– Jaka tu Andiro cisza,
– wiatr pozostał gdzieś pod nami,
– ptaków dawno też nie słychać,
– my wtuleni pod gwiazdami.
– Witam was tu świata dzieci,
słowa wokół zajaśniały,
– gdzie zmierzacie? Lśniąc i świecąc
Gwiazda się ich zapytała.
– Witaj jasna nam Merope,
odpowiedział Andirono,
– do Wszechświata ciszy stropu
– za mgły tamtej już zasłoną.
– Więc kochani do Mgławicy,
– aby serca swe nacieszyć
– i by oczy też nasycić
– lećcie, lećcie świata dzieci.
– Ach Andiro Gwiazdy żyją?
– Ta rozmowa dźwięczy echem,
– może to się tylko śniło
– jak żegnała nas uśmiechem?
– To Małgosiu nie sen miły,
– ale czystość twego serca,
– żeby gwiazda przemówiła
– i zechciała mówić więcej.
– Ach Andiro, spójrz kochanie,
powiedziałaś mu w zachwycie,
– niech nasz obłok tu przystanie,
– piękną widać stąd mgławicę.
-Obiecałem ci, pamiętasz
-kiedy z Plei patrzyliśmy
-spoglądałaś uśmiechnięta
-teraz ona jest tak blisko.
– Ach Andiro, ach kochany
– jakby wielki rubin w środku
– co lśni w białym oceanie
– karmi oczy, karmi dotyk.
– I jak serce tak pulsuje,
– które jakże jest gorące
– naokoło promieniuje,
– barwą tęczy, barwą słońca.
– Zmysłów swoich nie policzę,
– gdyż przybyło ich aż tyle,
– tańczą wszystkie teraz w ciszy,
– i wachlują jak motyle.
– Lśnij przepiękna tu mgławico,
– my na Pleję już wracamy,
– między gwiazdy, poprzez nicość
– uroczymi bezkresami.
– Jestem śpiąca, wiesz kochanie,
– otul proszę mnie ramieniem,
– obłok będzie nam posłaniem,
– nim zaniesie nas na Pleję.
Wiatr powoli ich kołysał,
obok cisza tylko trwała,
ziemski księżyc raz zabłyszczał
ale ty go nie widziałaś.
– Zbudź Małgosiu się kochanie,
– wschodzi wolno Aldebaran,
– budzi się powoli ranek,
– chłodny jeszcze, wilgotnawy.
– Ach Andiro długo spałam?
– nie niedługo tylko chwilę,
– we śnie swym ziemię widziałam
– tak mi błogo było, mile.
Obłok przysiadł na polanie,
jakby senny jak i oni,
– pod stopami mamy Pleję,
– choć Małgosiu, choć kochanie.
Bosą stopą traw dotknęłaś,
jeszcze rosa się srebrzyła,
na jezioro spoglądałaś
na kaczeńce popatrzyłaś.
Czułaś dotyk rąk Andira,
na swych ustach jego usta,
niekończąca trwała chwila,
deszcz popadał zaraz ustał.
Słońce grzało między drzewa,
horyzontem niosąc tęczę,
gdzieś wysoko ptak coś śpiewał,
dzień wciąż robił się gorętszy.
– Patrz Andiro dom nasz widać,
– ja widziałem go z daleka,
– do mnie spałaś przytulona
– on już na nas wtedy czekał.
– Spójrz Małgosiu teraz w górę
– tam jak niebo lśni błękitem,
– takie czyste, tak bezchmurne
– tylko pięknem jest spowite.
– Och Andiro, widzę, czuję
– i jak pachną białe lilie
– i jak słońce spaceruje,
– dookoła jest tak mile.
– A przed nami dom nasz czeka,
– chodźmy szybko drzwi otwórzmy,
– wróciliśmy z gwiazd, z daleka,
– na tapczanie się połóżmy.
– Zasypiamy jak na falach
– czuję lekkie kołysanie,
– sen podąża do nas z dala
– i otula jak aksamit.
Wieczór nadszedł niespodzianie
w dali gdzieś szumiała rzeka,
śpiąc wtuleni, zakochani,
słuchaliście jej z daleka.
Pierwszy księżyc się wynurzył,
trochę srebrzył, trochę złocił,
blask nadając wonnym różom
zniknął za drewnianym płotem.
– Zbudź Andiro się kochanie,
– popatrz dzień nas nowy wita,
– słońce pieści promieniami,
– naokoło kwiat zakwita.
– Rzeczywiście to już ranek,
– mile budzić się przy tobie,
– patrzeć w oczy twe kochane
– mając Gosiu cię przy sobie.
– Pomyśl teraz - jak promienie
– głaskać chcę tych drzew korony,
– wtopić się na chwilę w zieleń,
– być strumykiem roztańczonym.
– Ach Andiro czuję dreszcze
– i nie widzę siebie wcale,
– spływam z wiatrem, jeszcze, jeszcze
– ty nim jesteś, lećmy dalej.
– Teraz jestem kroplą rosy,
– czuję ciepło twoich dłoni,
– nagą w górę mnie unosisz
– w aromacie cudnych woni.
– Ponad nami widzę niebo,
– gdzie bezbrzeżna miłość płynie,
– która nie zna żadnych granic,
– która nigdy nie przemija.
– Jakże ziemi jest daleko,
– a jak blisko ono Plei
– czuję radość rwącą rzeką
– widzę tam Aniołów w bieli.
– Przez ten błękit cudny taki,
– promieniste lśniące serce,
– widzę tam zwierzęta, ptaki
– i dziewczęta uśmiechnięte.
– Kwieciem łąki są usłane,
– tak przepięknym, tak nieznanym
– i podobnym jak na ziemi,
– spójrz tam idą zakochani.
– Czuję dotyk ciepłej dłoni,
– ach to przecież ty Andiro,
– zobacz patrzą na nas oni,
– uśmiechnęli się, jak miło.
– Mgła powoli ich okryła,
– jeszcze do nas pomachali,
– jeszcze w niebo bym patrzyła,
– ale już go nie widziałam.
– Jestem nagą kroplą rosy
– a ty wiatrem ciepłym błogim,
– poprzez gwiazdy mnie unosisz,
– ziemię chcę odwiedzić z tobą.
– Nieś Andiro, nieś mnie proszę,
– tam gdzie świeci pierwsze słońce,
– uczyń znowu mnie kobietą
– na zielonej, wonnej łące.
– Usiedliśmy spójrz Małgosiu,
– jesteś cała w swoim pięknie,
– patrzę w twe błękitne oczy,
– słyszę bicie twego serca.
– Ach Andiro, ach kochanie
– już stopami traw dotykam,
– tu na ziemi ukochanej,
– i z tęsknotą i z zachwytem.
– Patrzę w górę – księżyc w pełni
– znów przechadza się po niebie,
– jakże teraz jest przyjemnie
– gdy tak tulisz mnie do siebie.
– Tam Andiro grają świerszcze,
– może nas wyczekiwały,
– nocą będą grały jeszcze,
– usną pewnie aż nad ranem.
– Palce twoje ach Andiro,
– teraz błądzą po mym ciele
– i rozkoszy trwają chwilą,
– i miłości w nich tak wiele.
– Teraz muskasz moje usta,
– a ja pragnę ciebie więcej,
– ręce twoje na mym biuście,
– trawy robią się gorętsze.
– Och jak czule we mnie wpływasz
– i wypełniasz aż do końca,
– jaka jestem tu szczęśliwa,
– tak chcę z tobą czekać słońca.
– Dać rozkoszy ci ustami
– błękit nocy księżycowej,
– i nagimi pragnieniami
– spijać roztańczone słowa.
– Tak jak teraz ach mój słodki,
– ani kropli nie uronię,
– ten cudowny smak i dotyk
– kiedy w ustach moich płoniesz.
– Popatrz gwiazdy już odchodzą,
– księżyc się przegląda w wodzie,
– zaraz w krąg się dzień narodzi,
– słońce spójrz, to słońce wschodzi.
– Dawno ciebie nie widziałam,
– a czasami tak tęskniłam,
– sercem zawsze cię kochałam,
– nocą zaś o tobie śniłam.
– Po tym samym chodzisz niebie,
– które widzieć znów tak miło,
– moje oczy patrzą szczęściem,
– wytęsknioną w gwiazdach chwilą.
– Choć Andiro nad jezioro,
– tu gdzie księżyc się przeglądał,
– późną nocą, wczesną porą,
– senny bardzo w nie zaglądał.
– Chcesz Małgosiu się wykąpać?
– Nie, chcę przemyć twarz i ręce,
– po tych trawach miękko stąpać
– i radować ziemią serce.
– Ach kochanie jest wspaniale,
– popatrz mokra jestem cała,
– woda zimna nie jest wcale,
– będę chyba się kąpała.
– Ja Małgosiu będę pływał,
– patrzył w ważki i motyle
– i kaczeńce z brzegu zrywał
– by przy tobie być za chwilę.
– Nagą, mokrą cię obejmę,
– w usta czule pocałuję,
– resztę ubrań swoich zdejmę
– i pieszczotę podaruję.
– Ach Andiro... Wiatr czy słyszysz?
– W dali szumią stare drzewa,
– ptaki sznurem poleciały,
– jeden tylko teraz śpiewa.
– Ludzie widzisz? Spójrz Andiro,
– obok nich ognisko płonie,
– chodźmy teraz, wszak już wieczór
– i ogrzejmy wspólnie dłonie.
– Dobry wieczór, -dobry wieczór,
– do nas tutaj zapraszamy,
– pierwsze gwiazdy już nam świecą,
– państwo tu przybyli sami?
– Tak z daleka, chodź i z bliska,
– ja Małgosia to Andiro,
– ciepło nam jest od ogniska,
– no i z wami jest tak miło.
– W dalszą drogę wyruszamy,
– za gościnę dziękujemy,
– może znowu się spotkamy,
– znowu ręce ogrzejemy.
– Patrz Andiro księżyc w pełni,
– tu strumyczek jakiś szumi,
– pozostawię mu tęsknotę,
– on wysłucha i zrozumie.
– Zostawiłaś? Tak kochanie,
– teraz wracać chcę na Pleję,
– szczęście moje nie ma granic,
– serce się wesoło śmieje.
– Więc wracamy już Małgosiu,
– tą uroczą piękną nocą,
– wiatr owiewa nasze włosy,
– gwiazdy srebrzą i migocą.
– Już jesteśmy, spójrz Małgosiu,
– wczesny ranek jest na Plei,
– pod stopami krople rosy,
– niebem się obłoki ścielą.
– Jakże kocham cię Andiro,
– jesteś taki wiesz... wspaniały,
poszli śmiejąc się, całując
kwiaty cudnie im pachniały.