Zewsząd otaczał mnie las, ciemny las
Który smagał swoim zimnym jęzorem,
Okalał duszę spoconą kolejny raz,
Składał się z powtórzeń kilku drzew,
Ich mroźne gałęzie na nas spoglądały,
Buzowała kora, buzowała krew,
Wtapiały się w nas, jak ogień kształtowały
Nasze zmysły, nasze leśne wizje,
Nasze kurtki, nasze przemoczone buty,
Nasze oczy, jak gwiezdne kolizje
Spotykały się, prowadziły dysputy
O śnieżnych pasach spadających z nieba,
O gwiazdach odbijających się w oczach,
O pszenicy w zmysłowych potrzebach
Leśnych Pań, o rozpalonych kroczach
Od zimna grudniowych uniesień.
I brnęliśmy tak po pas w śniegu,
Umoczeni, zadowoleni, milczący,
Na brudnych pasach leśnego wybiegu
Kochaliśmy się bez słowa, dygoczący,
Zziajani, zmarznięci od własnych dusz,
Nieosiągalni, niedoścignieni w ciemnym lesie,
Między nami zalegał biały kurz,
Chłonęliśmy go wyczekując uniesień.
Płynęliśmy po pas w śniegu wczoraj wieczorem,
Zewsząd otaczał nas las, ciemny las
Który smagał swoim zimnym jęzorem,
Rozbierał nasze dusze, rozbierał nas.
Do naga, bez słów.