przez obłoki i drzewa,
w oczy śmiało zagląda,
twarz rozjaśnia, ogrzewa.
Mimo woli łez kilka
popłynęło zbłąkanych,
zabłysnęły przez chwilę,
cudny widok skrywając.
Z wolna się ukazała,
lśniąca tafla jeziora,
nieopodal słyszałem
jak dziewczyna mnie woła.
W nienazwanej tęsknocie
pieści w ustach me imię
a jej głos, dźwięczny, słodki,
po bezdrożach w dal płynie.
Kilka róż i konwalii,
zapomnianych, niczyich,
kiedy biegłem pachniały
delikatnie i mile.
Ona w słońcu i w deszczu,
naprzeciwko mnie stała,
niezmieniona, przepiękna,
uśmiechnięta nieśmiało.
Sturlaliśmy się w łąki
w świergot ptaków upstrzone,
i w wilgotne i w mokre,
i wstydliwie zamglone.